Uczestnicy Nadzwyczajnego Walnego Zgromadzenie Polskiego Stowarzyszenia Obrońców Życia Człowieka 7 maja 2018 r. postanowili wybrać na funkcję prezesa zarządu Stowarzyszenia Wojciecha Ziębę. Wojciech Zięba został wybrany na funkcję prezesa zarządu Polskiego Stowarzyszenia Obrońców Życia Człowieka jednogłośnie.
Z Wojciechem Ziębą, synem dr. inż. Antoniego Zięby, o Ojcu oraz przyszłej działalności Polskiego Stowarzyszenia Obrońców Życia Człowieka, rozmawia Kamila Gałuszka
Jednogłośną decyzją walnego zgromadzenia członków PSOŻC wybrano Pana prezesem na miejsce Pana Ojca. Jego wolą było, by to Pan objął to stanowisko. Jak Ojciec przygotowywał Pana do tej funkcji?
Przede wszystkim przykładem. Tym, co robił na co dzień, jak walczył o obronę życia każdego człowieka od poczęcia do naturalnej śmierci. On tym żył. Był w tym autentyczny, wręcz można go nazwać pasjonatem obrony życia. Zamieniał idee w rzeczywistość. A były to dobre idee. Atmosferę w naszym domu wypełniały sprawy pro-life’u. Ojciec o tym czytał, analizował – i dzięki temu wiele rozumiał. Czasami śmiałem się, że nie można z Nim o niczym innym porozmawiać. Oczywiście, to przesada, ale jak podejmował na ten temat, to trudno było Mu przerwać.
W takim domu nie można było pozostać obojętnym na sprawy obrony życia. Ojciec zachwycał się początkiem życia, jego rozwojem przed narodzeniem. Pamiętam, byłem wtedy małym chłopcem, jak pokazywał nam zdjęcia dzieci nienarodzonych, ściągnięte z Zachodu. Były kolorowe i fascynujące. Uczył nas widzieć piękno człowieka przed narodzeniem. „To nie jest jakaś galaretka czy fasolka – mówił – tylko człowiek, który ma ręce i nogi”. Sam potrafił zachwycić się dłonią dziecka w 12. tygodniu życia. Nie operował negatywnym przekazem, nie epatował drastycznym obrazem. Podkreślał piękno człowieka rozwijającego się, potem narodzonego, a w końcu piękno człowieka w podeszłym wieku.
Jednym z pierwszych moich wspomnień z dzieciństwa jest wspólna modlitwa z siostrą. Klęczeliśmy razem co wieczór i Tata, który właśnie nie chciał nas wprowadzać w drastyczną tematykę aborcji, wymyślił nam prostą dziecięcą modlitwę: „Żeby nikt dzidziusiom nie robił krzywdy”. Pamiętam też, kiedy miałem około ośmiu lat, a Ojciec przywiózł używaną kserokopiarkę ze Szwecji czy Finlandii. Była bardzo głośna, ale mało efektywna. Wiele czasu spędziłem przy tej maszynie, robiąc odbitki zdjęć nienarodzonych dzieci. Później Ojciec po nocach naklejał te kopie na słupy uliczne lub wysyłał je pocztą. Kiedyś tyle godzin wdychałem toner, że w pewnym momencie osunąłem się na ziemię.
Przejdźmy do dorosłego życia. Kiedy zaczęła się ścisła współpraca w obronie życia dwóch świadomych osób: ojca i syna?
To był rok 1999, gdy powstało PSOŻC. Ojciec stwierdził wtedy, że czas tzw. partyzantki w obronie życia się skończył. Widział, że potrzebna jest organizacja, która w sposób formalny wystąpi w obronie życia i będzie silnym głosem w Polsce. Wtedy dołączyłem do Niego. To były moje pierwsze kroki ku poważnej obronie życia. Wszystkie wcześniejsze momenty były piękne, ale miały aspekt przygotowań i nauki. Wtedy zaczęła się poważna praca. Od samego początku współtworzyliśmy razem Stowarzyszenie. Było z nami kilkanaście osób. Ściśle współpracowaliśmy, słuchaliśmy się nawzajem, a przede wszystkim ja się od Niego uczyłem. Głównie miłości do życia i nieustępliwości. Tego, że są sprawy, którym warto się poświęcać i w które warto się angażować.
Były też momenty, kiedy to i my mogliśmy coś dać Ojcu. Gdy nadszedł czas rozwoju, Internetu, naszym rodzinnym prezentem na Jego imieniny była strona internetowa Stowarzyszenia. My jako młodsi ludzie, bardziej zorientowani w nowoczesnych technologiach, powiedzieliśmy Ojcu: trzeba zacząć robić pro-life w Internecie.
Nasza współpraca przez wiele lat układała się w dosyć przejrzysty sposób. Ukończyłem studia menedżerskie i częściej niż Ojciec patrzyłem na naszą działalność przez pryzmat Excela, tabelek, kosztorysów. On był czasami szaleńcem Bożym w obronie życia: gnał do przodu, nie patrząc na to, skąd weźmie środki. Gnał, bo miał przed sobą ważny cel. Moją zaś rolą było zapewnienie mu finansowania. Trzeba pamiętać, że PSOŻC zaangażowało bezpośrednio kilkadziesiąt osób i ktoś musiał dbać, by te osoby miały działające komputery i papier do drukarek.
Pana życie potoczyło się swoim torem. Pana osobiste do świadczenia sprawiły, że pojawiły się nowe pola działalności.
Tak. Pod wpływem osobistych przeżyć założyłem Polską Fundację dla Afryki, która prężnie działa od kilku lat i pomaga potrzebującym. Ojciec od początku popierał ten pomysł. Pamiętam, jak przyszedłem do Niego po raz pierwszy, by przedstawić ideę Fundacji. Nie wiedziałem, jak zareaguje. A zareagował entuzjastycznie. Od razu sięgnął do portfela i jako pierwszy złożył darowiznę. Powiedział: „Synu, rób to, to jest dobra robota”.
Trudne rodzinne doświadczenia też wiele zmieniły w mojej pracy na rzecz PSOŻC. Mam trójkę dzieci, z których dwoje jest chorych i wymaga pomocy, rehabilitacji oraz wielu zabiegów medycznych. Dużo czasu spędziliśmy w szpitalach. Obserwowałem, w jakich warunkach matki muszą zmagać się z chorobą swoich dzieci. Często bez pieniędzy, w fatalnych warunkach lokalowych, bez wsparcia organizacyjnego, a nierzadko nawet bez pomocy ojców dzieci. Nakłoniłem wtedy Ojca do założenia Funduszu Dziecka Chorego. Jego celem jest wsparcie rodzin, które zmagają się z niepełnosprawnością. Ten fundusz, działający od kilku lat w ramach Stowarzyszenia, wspomaga konkretną kwotą kilku tysięcy złotych rodziny wychowujące chore dziecko. Był to moment, w którym zrozumiałem, że poza techniczną i menedżerską rolą mam też w Stowarzyszeniu inne zadania.
Czy opieka nad niepełnosprawnymi będzie Pana priorytetem jako prezesa PSOŻC?
Na pewno w pełni się utożsamiam z tym, co mówił Ojciec – że najważniejsza jest edukacja. Uważam, że musimy przede wszystkim ukazywać piękno życia. Uczyć, że każde życie jest wielką wartością i warto go bronić. Za wszelką cenę. Tę linię Stowarzyszenia na pewno zachowam. Oprócz dotychczasowej działalności, którą w pełni popieram, chcę rozbudować element pomocy osobom niepełnosprawnym. Jak to widzę? Często kobietom nawet nie tak bardzo są potrzebne pieniądze (które są ogromnie ważne), jak pomoc innego rodzaju. Widziałem w szpitalach, jak bardzo trzeba im kilku godzin, w czasie których przy chorym dziecku zastąpi je wolontariusz – żeby mogły wyjść ze szpitala, coś zjeść, umyć się, przebrać i odpocząć. Myślę, że taką właśnie pomoc należy zaoferować heroicznym matkom, które decydują się na urodzenie chorych dzieci.
Nie będzie tu przesadą, gdy powiem, że Ojciec dał mi błogosławieństwo dla takiego właśnie rozwoju Stowarzyszenia. Widziałem dziesiątki razy, jak spędzał noce w kolejnych szpitalach, a były to setki godzin, opiekując się moimi dziećmi, a swoimi wnukami. Ojciec miał swoją skalę oceny nocnego dyżuru w szpitalu – od 1 do 6 punktów. Jak to oceniał? Ocenę dobrą, czyli 4, dawał nawet wtedy, gdy dziecko budziło się kilkanaście razy, gdy trzeba je było kilka godzin w ciągu nocy nosić na rękach. Po takiej nocy szedł do pracy i bez słowa narzekania zapisywał się na kolejny dyżur.
Gdyby było więcej ludzi takich jak On – i nie mam tu na myśli tylko wielkiego społecznika, ale po prostu człowieka poświęcającego swój czas na opiekę nad dziećmi w szpitalu – to świat byłby piękniejszy. Jestem przekonany, że bardzo wielu ludzi jest gotowych włączyć się w pomoc chorym dzieciom, a moją rolą jest ich zorganizować. Widzę jasno, że te szpitalne wspomnienia to również część testamentu mojego Ojca.